Dzielne hobbity szły, szły i szły. Aż doszły. „Chlup” zrobił pierścień, wrzucany w gorące wnętrze Orodruiny. W tej chwili czuję z nimi duchową wieź. Po przebytych kilometrach dotarliśmy do kresu naszej wycieczki, i to już koniec naszej relacji targowej (nareszcie! Zakrzyknął chór Tych-Którzy-Wytrwali_Do-Teraz). Do jej napisania zużyto kilowaty energii, dwie klawiatury, 60 litrów piwa i dwie duże ramy fajek. Efektem jest kilkanaście stron tekstu oraz jeden głupawo uśmiechnięty redaktor, w stanie skrajnego upojenia radością z zakończenia dzieła. Tak więc – ostatnia część relacji z tegorocznych targów Musikmesse przed Wami.
Laney
Stoisko piękne jak ekspozycja w Luwrze i równie statyczne. Czemu o nim wspominam? Z banalnie prostej przyczyny – to, co działo się na scenie Laneya zwalało z nóg. Dosłownie. Spędziliśmy tam tyle czasu, że aż sobie przysiedliśmy na wykładzince. Nie będę owijał w bawełnę, jednym z czynników dla których rwałem się do targów tak bardzo, była obecność na nich mojego prywatnego idola, Mattiasa IA Eklundha, który występował na tym właśnie stoisku. Mogę spokojnie powiedzieć, że się nie zawiodłem – gość jest szalony jak fretka na scenie i poza nią. A to, co wyprawia z gitarą podpiętą w kaczkę i piec (GH50L – 50W, jeden kanał, żadnych nowomodnych wynalazków) przekroczyło wszelkie granice przyzwoitości po czym swobodnie przeszło ludzkie pojęcie (niby wiem, jak robi większość swoich trademarkowych patentów, ale paru kwestii nie udało mi się wyjaśnić, mimo oglądania go z odległości dwóch metrów). Po prostu masakra. Przy obowiązkowym wykonaniu La Bamby miałem wrażenie, że całe audytorium jest bliskie rozpoczęcia radosnego tańca ku czci św. Wita. Zupełnie przy okazji trafiliśmy też na występ innego endorsera tej poważanej (choć mam wrażenie, że diabelnie niedocenianej w Polsce) marki. Bliżej nam nieznany Christophe Godin (szybki gugiel wykazuje, że gra w kapelach Morglbl i Metal Kartoon – nazwijcie mnie ignorantem, ale nie mam pojęcia co to jest) udowodnił, że szredowanie może podobać się nawet tak zdeklarowanym riffowcom jak nasz ponury duet. Było lekko, młodzieżowo i na wskroś metalowo (patrz fotki w galerii artykułu). Na tyle czadowo, że nie byliśmy w stanie gniewać się na Laneya za totalne olanie możliwości ogrania ich produktów.
Pedal Boots
Patent oferowany przez tą firmę wydał nam się na tyle intrygujący, by napisać o nim słów parę. Każdy z użytkowników pedalboardów rozległych, jak bawełniane pola nad brzegami Mississippi zna problem mocowania w nich swoich bezcennych efektów. Czasem zdrowy rozsądek przegrywa nierówną walkę z nieskończoną inwencją gitarzystów, i dzięki temu co rusz możemy oglądać efekty z obudową permanentnie pobrudzoną jakimś paskudztwem (palmę pierwszeństwa wciąż dzierży pianka uszczelniająca, o której donosił jeden z naszych userów). Rozwiązanie oferowane przez Pedal Boots jest bezinwazyjne dla urody kostek – do pedalboardu mocujemy „buta”, wykonanego z elastycznego, ale mocnego materiału gumopodobnego. Efekt jest więc stabilny i dodatkowo chroniony na brzegach i spodzie przed zarysowaniami i obiciami. Dostępne są rozmiarówki dla efektów BOSSa, MXRa oraz kaczek Vox i Cry Baby. Nie ma jednak przeszkód aby zamówić model custom – dostępne są już projekty pod kilka innych popularnych produkcji, m. in. efekty Artec oraz klasyczne kostki Ibaneza (nie z serii Tone Lok). Jedynym minusem wydaje się cena – ok. 20 euro za „bucik” efektowy i 30 euro za mocowanie do kaczki. Firma nie ma dystrybucji w Polsce, ale pochodzi z Austrii, więc z ewentualnym zamawianiem nie będzie problemów.
GLab
Nasz rodzimy producent wystawił całość swojej oferty – efekty, sterowniki oraz sympatycznych pracowników (nie na sprzedaż), którzy zaznajomili nas z najnowszym produktem firmy, na tyle bajeranckim, że nie możemy o nim nie napisać :) Mowa o GSC-5. Sterownik ten, robi w zasadzie to co każdy grzeczny sterownik robić powinien. Niemniej, możliwość podpięcia pod niego normalnej klawiatury (złącze PS-2) celem ułatwienia sobie programowania, jest opcją którą popieramy wszystkimi czterema kopytami i wyrażamy uznanie machając ogonami (diabelskimi, zboczuchy jedne!). Dodać możliwość osobistego ustawiania barw diod w palecie RGB i dostajemy idealny produkt dla każdego miłośnika customizowania wszystkiego czego się da. W końcu tak trudno dziś o oryginalność na scenie…
Poza tym, na stoisku można było ograć wszystkie efekty z oferty firmy. Z której to możliwości korzystało bardzo wielu zwiedzających, i z tego co widzieliśmy, podobało im się to, co słyszeli. Kolejne polskie stoisko w stanie oblężenia :)
Hughes & Kettner
Tego stoiska nie dało się ominąć. Nie tylko dlatego, że było duże i znajdowało się tuż obok wejścia do jednej z hal. Na małej scenie (mnie wybitnie kojarzącej się z ringiem) uroki używania wzmacniaczy H&K prezentował m. in. Jeff Waters. Jako człowiek, któremu jest bardzo wszystko jedno na punkcie Annihilatora, muszę przyznać, że gość potrafi nie tylko grać, ale i podtrzymać zainteresowanie swoją prezentacją. Działo się dużo i niemal ciągle. W przerwach między prezentacjami, można było osobiście pokatować halfstacki Coreblade i Switchblade. Nie zabrakło także pięknych jak niebieska, neonowa choinka pieców Duotone, Triamp i Puretone. Celem podniesienia poziomu fajności stoiska, na dużym wyświetlaczu odtwarzano koncerty endorserów marki. My regularnie trafialiśmy na Rushów, co w naszych oczach bardzo poprawiało rzeczoną fajność ;)
Jolana
To stoisko było nieinteraktywne, ale sam fakt zderzenia z gitarami na których parędziesiąt lat temu grało pół bloku wschodniego (to szczęśliwsze pół – reszta użytkowała wyroby Defila) sprawił, że poczułem się hmm, dziwnie szczęśliwy. Skrobnę więc słów parę na tą okoliczność. Obsługa doskonale rozumiała co mówimy, dyskusja miała radosny, sąsiedzko-słowiański charakter. W moje rozedrgane łapki trafiły modele Grazioso, Tornado i Diamant (na takim basie śmigał basista mojej pierwszej kapeli!!!! Sentyment zawył i targnął boleśnie trzewiami). Moje wrażenia są następujące: te gitary nie mają nic wspólnego ze swoimi praszczurami, poza nazwami serii i kształtem. Są to instrumenty nowoczesne, wyposażone w dobrą elektronikę (EMG, Seymour Duncan) i mechanikę (Schaller i Gotoh), wykonane co najmniej poprawnie. Taki Washburn z serii PRO lub wyższe modele Epiphone (cóż za niespodzianka, czyż nie?). Mam nadzieję, że w końcu znajdzie się na polskim rynku jakiś zainteresowany dystrybutor, bo Jolany stanowią naprawdę niezłą konkurencję dla innych firm w tym przedziale cenowym.
Perri’s
Słowo u mnie droższe od pieniędzy (a wierszówka leci...) więc zgodnie z daną obietnicą piszę co następuje: Perri’s jest kanadyjską (blame Canada!) firmą specjalizującą się w wyrobach ze skóry – czyt. produkującą paski gitarowe (oraz posiadającą szeroki asortyment smyczy i obroży dla Twojego pupila/Ciebie – nawet spędzając upojną noc na czworaka możesz robić to z klasą!). W obszernym katalogu firmy znajdują się loga zespołów, grafiki z filmów i gier oraz autografy znanych i (w większości) lubianych. Do wyboru, do koloru. Jakość wyrobów nie pozostawia nic do życzenia. Tylko czemu Kanada??
Cyan
Nieduża manufaktura, straight from Germany, która urzekła nas kilkoma instrumentami. Po pierwsze były to modele Hellecaster i Hellboy – sygnowane nic nikomu nie mówiącymi nazwiskami gitarzystów Mastodona. Wykończenie a’la 40 lat nie malowane drzwi szpitalne było autentycznie powalające (wyobraźcie sobie kilkadziesiąt warstw białej farby olejnej, poobijanej i powgniatanej gdzie się da – taki mniej więcej efekt), a oznaczenie głośności humbuckerów jako Heaven (gryf) i Hell (most) wywołało radosny uśmiech na naszych ponurych i cokolwiek zakazanych facjatach.
Po drugie – zderzenie z ich jednorazowym wyskokiem w krainę barytonów, było jak zderzenie z rozpędzonym TGV – moc, moc i jeszcze raz moc. Perfekcyjne wykonanie, świetne brzmienie, nawet w ciężkich warunkach targowych, wygląd wpisujący się w obowiązujący design firmy. Hmmm w sumie to wolę na tej gitarze grać niż o niej pisać :)
Radial
Gdzieś pomiędzy stoiskami z kablami wszelkiej maści i autoramentu głośnikami oraz innym sprzętem, mało interesującym z naszego punktu widzenia, przyczaił się kanadyjski Radial. Stoisko niepozorne, ale pełne różności, przydatnych i mieszkańcom studiów nagraniowych („kochanie, dziś znów zostanę w pracy na noc”) jak i gitarzystom. Były więc efekty z serii Bones, Big Shot i Tonebone, były rackowe moduły efektowe, były wreszcie doceniane na całym świecie switchery i DI boxy. Oraz niezwykle miła obsługa stoiska, chętnie wdająca się w dysputy o sprzęcie. Nasi znajomi z Firmy Muzycznej załapali się też na prezentację megaprofesjonalnych podkładek pod monitory odsłuchowe. Poza profesjonalnym wyrównywaniem pasma przenoszenia, miały też podobno dość zawodową cenę…
ZVEX
Wizyta na stoisku naszego faworyta w dziedzinie „Najrzadszy kontakt radiowy z Ziemią” była oczywistą oczywistością. Od czasów pewnego pamiętnego dnia spędzonego w siedzibie Firmy Muzycznej na zapoznawaniu się z zawartością wielgachnego pudła z napisem „Zvex”, jesteśmy wielkimi fanami tej, cokolwiek hmmm ekscentrycznej, firmy.
Po Królestwie Dziwności oprowadził nas nadworny Maestro, czyli znany z filmików publikowanych na stronie Zvexa Eric. Zaprezentował nam nową serię wykończeń w linii Hand Paint. Linia ta charakteryzuje się kolorystyką bardzo soczystego tripa narkotykowego (dużo brokatu, kolory jadowite i mocno połyskujące) oraz… całkowitym brakiem opisów. Powaga – na obudowach nie umieszczono ani nazw, ani opisów gałek. Na moją sugestię, że graficy przesadzają chyba z nielegalnymi środkami pogłębiającymi wgląd w bezmiar wszechświata, Eric odparł, że tak długo, jak robią swoje, tak długo firmy nie interesuje jak to robią. Uchhh. Niektóre obudowy wryły mi się w pamięć tak, że do dziś mnie prześladują ;)
Drugą, tym razem poważniejszą nowością, był Inventobox. Premiera tego najnowszego dziecka pokręconego umysłu Zacharego, miała miejsce na tegorocznym NAMM, więc rzecz całkiem świeża. Ciężko to cudo nazwać efektem, bliżej prawdy byłoby określenie „zrób-to-sam-wszystko-w-jednym”. Ale, że miano odrobinę niezgrabne i przydługie to poprzestańmy na efekcie. W telegraficznym skrócie: jest to zestaw majsterkowicza w wersji deluxe. W standardzie dostajemy kable, potencjometry i inne tajemnicze ingrediencje, z których możemy wyczarować coś swojego, bez konieczności lutowania, wiercenia i innej brudnej roboty. Inventobox ma dwa kanały, więc możemy zbudować dwie niezależne ścieżki efektowe. Proste jak zabranie dziecku cukierka, czyż nie? Na tym nie koniec. Aktualnie trwają prace nad adaptacją wszystkich efektów z oferty Zvexa do wersji modułowej, można więc będzie zbudować poręczny zestawik, zawierający wszystkie dziwne efekty jakie sobie zamarzymy. Na razie dostępne są Fuzz Faktory i Super Hard On.
SMB
Jeśli jedziecie na targi międzynarodowe znając tylko jeden język, to prosicie się o kłopoty. Na stoisku SMB wylądowałem sam (bez wsparcia mojego wielojęzycznego rednacza) i ustalenie języka komunikacji zakończyło się stwierdzeniem „to ja tu jeszcze przyjdę” (próby z obu stron obejmowały angielski, niemiecki, rosyjski oraz polski – SMB jest rosyjską firmą, więc rozmowa wręcz kipiała od słowiańskiej fantazji). Jak powiedziałem, tak uczyniłem i powróciwszy z posiłkami mogłem dokładniej dowiedzieć się, z czym to się je. I mówiąc nieliteracko oraz kolokwialnie – wsysło mnie na dobre pół godziny. Najwięcej czasu poświęciłem rewelacyjnemu lampowemu delayowi. Pomijając wagę cegły i wygląd typowego wyrobu radzieckiego przemysłu ciężkiego, efekt ten oferował wszystko, czego pragnę w delaya – duży zakres dostępnych opóźnień, piękne analogowe brzmienie i obłędnie brzmiącą oscylację, uwalnianą przy ustawieniu parametrów na maksa. Drugim cudeńkiem był zamontowany w testowym Ibanezie sustainer made by SMB. Robi dokładnie to samo, co ten Fernandesa, ale jest nam bliższy kulturowo ;) SMB nie ma, póki co, przedstawiciela w Polsce – najbliżej nam do filii w Dusseldorfie. Jeśli sytuacja się zmieni, będziemy ustawieni pierwsi w kolejce do testów :)
Taylor
Z budki Taylora dla odmiany (po harvestowych ekscesach na ekspozycji Gibsona) siłą wyciągać trzeba było mnie. Na nic zdawały się nawet najbardziej znudzone pozy i miny mojego towarzysza wyprawy. Na nic zdawały się też znaczące spojrzenia ludzi, stojących w kolejce do ogrania akustyków tej firmy. Moim sercem i myślami ze szczętem zawładnął nowy instrument Taylora – barytonowa ósemka :) 27 cali menzury pozwala bezboleśnie stroić gitarę do stroju B E A D F# B, a zdublowane dwie środkowe struny dodają niesamowitego charakteru i głębi partiom akordowym. Przy pięknym i pełnym brzmieniu, nie tracimy możliwości komfortowego grania partii solowych. Ten nietuzinkowy instrument to dla mnie ideał kompromisu między światem gitar sześcio i dwunastostrunowych. Było też trochę innych instrumentów akustycznych, elektrycznych i mieszanych, ale sami rozumiecie, miłość nie wybiera i zaślepia całkowicie, więc nie mam nic więcej do napisana.
Plek
Jeśli ktoś nie jest zboczeńcem sprzętowym, to spora szansa, że nie słyszał nigdy o takim wynalazku jak Plek. Pozwolę sobie więc na parę słów wprowadzenia. Plek jest technologią (software + hardware) pozwalającą na optymalne ustawienie krzywizny gryfu i wystrojenie menzury. Osobiście uważam, że projektując ten system, jego twórcy wzorowali się na Bardzo Drogiej Maszynie Robiącej Ping ze skeczu Monty Pytona. Plusy zastosowania tej technologii są oczywiste, minusy są dwa – mała ilość warsztatów wyposażonych w odpowiedni sprzęt oraz fakt, że dopasowanie odbywa się dla konkretnego naciągu konkretnych strun. Zmieniasz grubość naciągu i po zabawie.
Na targach wystawiał się Plekhaus z Berlina. Panowie przywieźli swoją BDMRPing, można więc było podpatrzyć jak wygląda proces regulacji i pozadawać trochę niemądrych pytań. Wszystkich zainteresowanych poprawieniem spoistości strojeniowej swojego instrumentu zapraszamy na stronkę Plekhaus Berlin – póki co, nie ma bliżej opcji.
James Trussart
To stoisko jest typowym przykładem na to, że pozory mylą, a przekonania mogą człowieka srodze zawieść. Kiedy zobaczyliśmy gitary wykonane z BLACHY zrobiło się nam odrobinę wesoło. Haha, wiosło puste w środku, z haha blachy, haha zardzewiałej w dodatku, haha wygląda jak ze szrotu. I na tym byśmy zakończyli przegląd Trussartów, gdyby nie fakt, że jeden z telecasterów wiszących na stoisku spodobał mi się wręcz nieprzyzwoicie (wszyscy mówią mi że mam dziwny gust, a ja uważam, że jestem po prostu oryginalny). Więc pozostawiony sam na placu boju postanowiłem ograć to haha BLASZANE pudełko gitaropodobne. I tutaj wyrwało mnie z przysłowiowych laćków. Fakt, gitara brzmi jasno, metalicznie (a to ci niespodziewajka), ale dynamika, brzmienie i ogólna fajność promieniująca z tego instrumentu powala. Teraz myślę o tych instrumentach jako o takich ultimate relic – 7/8 gitar wyglądało faktycznie jak wykonanych z blachy pożyczonej z pobliskiego złomowiska, drewno na gryfach ewidentnie miało przyjemność przeleżeć z 30 lat w jeziorze, a potem zostało wyłowione i wiezione za pickupem lutnika na sznurku przez połowę US of A. I za sam wygląd instrumentów firma ma u mnie plusa wielkości Empire State. Dodać brzmienie i charakter, którego tym wiosłom nie brakuje i mamy instrument usprawiedliwiający cenę którą trzeba za niego zapłacić w zielonej walucie.
Poza tym, powiedzcie mi, co może być bardziej cool, niż gitara przez korpus której można patrzyć na wylot? :)
Fryette Amplification, czyli artysta do niedawna znany jako VHT
Stoisko udowadniające, że nawet na małym metrażu można pogodzić granie z gadaniem. Dzięki uprzejmości obsługi, niemal natychmiast wylądowaliśmy w małym pokoiku odsłuchowym, w którym oddano w nasze ręce najnowsze dziecko firmy – trzydziestowatowe combo Memphis. Pomijając śliczne wykonanie i ciekawe rozwiązania (lampy preampowe znajdują się w oddzielnej komorze, co wg słów naszego przewodnika po tej krainie cudowności, ma znacznie redukować przydźwięki i inne niepożądanie borostwory), piec ten okazał się rasowym mordercą – przesterowania które można osiągnąć za pomocą tego maluszka, uniosły nam brew. Druga powędrowała do góry po podpięciu piecyka pod paczkę 4x12. Nastąpiło to chwilę po tym, jak fala dźwiękowa wbiła nas w ścianę. Mocna rzecz ten Memphis.
Washburn
Stoisko było duże i bardzo wymiksowane z innymi markami (stoisko korporacyjne). Obok Washburnów na ścianach wisiały Parkery, a na podłodze czaiły się piece Randalla w ilościach straszliwych (dotknąłem sygnatury Kirka Hammeta!!!! Chętnych do przekazania części boskości która na mnie spłynęła, zapraszam na maila). Co zwróciło naszą uwagę to rocznicowy model sygnatury Nuno Bettencourta (pisałem o nim w newsie na łamach sixstringa). O detalach technicznych można poczytać w ww. newsie, więc powiem tylko tyle – jeśli uważasz że wokal to strata czasu między solówkami (dobre, ale niestety nie moje), a solówka poniżej 14 dźwięków na sekundę to przynudzanie, warto rozważyć zakup tej gitary. Ekstremalnie wygodny gryf, świetne brzmienie, OFR pracujący bez zarzutu. Do zestawu nie dołączono tapira – trzeba się nastroszyć we własnym zakresie ;)
Moog
Firma na co dzień kojarzona zdecydowanie ze sprzętami dla deptaczy klawiszy i innych pedałów ekspresji, bardzo troskliwie zadbała o gitarzystów. Do dyspozycji były dwa stanowiska, wyposażone we wszystkie efekty z serii Moogerfooger, wraz z najnowszym sterownikiem do tychże. Instrumentem testowym były oczywiście Moogguitars, dostępne także na czterech oddzielnych stanowiskach, wyposażonych jedynie w słuchawki i sterowniki do gitar. Jako, że sprzęt ten, to dla nas nie pierwszyzna, ale darzymy go niesłabnącą miłością (echh, żeby jeszcze ceny były bardziej przystępne..), był to więc kolejny dłuższy przystanek w naszej wędrówce. Po przegraniu całej masy efektów podtrzymuję swoje zdanie – Moogerfooger Ring Modulator to najlepszy tego typu efekt z jakim miałem okazję się spotkać. A Moogguitar to temat na oddzielny artykuł, który mam nadzieję już niedługo :)
Podsumowanie przewijało się już przez relacje tyle razy, że aż głupio je powtarzać po raz kolejny. Ale jakoś trzeba ten przydługawy cykl artykułów zamknąć, więc nie będę czuł wyrzutów sumienia: kto nie był na dużych targach muzycznych, ten nie wie co to targi. Spotkaliśmy całą masę wspaniałych, chorych na muzykę ludzi, którzy swoimi śmiałymi wizjami i absolutnym przekonaniu o własnym wizjonerstwie sprawiają, że nasz muzyczny grajdołek nie jest tak martwy i zatęchły jak mógłby być, gdyby wszystko pozostawić w rękach big friggin corpos. Spotkaliśmy się też ze sporą dawką podejścia tak boleśnie marketingowego, że odbierało nam ochotę na jakiekolwiek zbliżanie się do produktów danych firm. Na szczęście spotkania te były znacznie rzadsze.
Na sam koniec, wypadałoby podziękować Wam. Bo dla nas obu była to rewelacyjna przygoda, której nie przeżylibyśmy raczej, gdyby wypadałoby nam organizować się do takiej wyprawy prywatnie. Wszystko co widzieliśmy, ogrywaliśmy, każdego porannego kaca targowego ;) zawdzięczamy Wam, drodzy czytelnicy. Dzięki!