Lojalnie uprzedzam drogich czytelników, że poniższy artykuł nie ma nic wspólnego z bezstronnym i wyważonym dziennikarstwem. Autor płynie bowiem na fali miłości do kilku produktów prezentowanej firmy, i jako taki będzie słodził, chwalił, wynosił pod niebiosa oraz ogólnie zachowywał się w sposób niegodny korespondenta wojennego. Skoro już ustaliliśmy założenia, kierujące mną przy pisaniu tego artykułu, przejdźmy do sedna sprawy. Shall we?
Manne Guitars to włoska firma, założona w 1987 roku przez Andreę Ballarina. Historii streszczać nie będę, bo za wierszówkę mi nie płacą, a na stronie firmy można prześledzić rozwój firmy, opisaną w dość zajmujący sposób. Na nasze potrzeby dodam tylko, że w tej chwili Manne Guitars to trzech lutników, wykonujących gitary i basy wszelkiej maści i autoramentu (np. 10cio strunowe). W konstrukcjach o charakterystycznym kształcie (dla mnie ten kształt mówi „uwaga bo w ryj dać mogę dać”, możliwe są jednak i inne jego interpretacje) Manne upakował całkiem pokaźną ilość wyróżniających firmę rozwiązań technicznych.
Pierwsza z brzegu ciekawostka – progi nie są mocowane w drewnie, a w cienkiej warstwie utwardzanej żywicy. Według producenta poprawia to precyzję i sztywność ich osadzenia. Ok, proces jest bardziej skomplikowany, ale nie będę przepisywał tutaj połowy strony z wynalazkami, bo czytać każdy umi (nie poprawiać!). Warto jednak wspomnieć jeszcze o kilku specjalnościach z warsztatu Manne. Takich na przykład jak zastosowanie laminatu do usztywniana gryfów. Dzięki zastosowaniu tego materiału można znacznie odchudzić szyjkę, bez utraty jej stabilności. Nie wspomnę już o tym, że wygląda to zabójczo. Co najmniej fajny jest też patent z mocowaniem gryfów w technice bolt-on. Zamiast normalnego połączenia a’la Fender, włosi serwują nam płytkę klejoną i wkręcaną w gryf, a następnie przytwierdzaną do korpusu za pomocą czterech wkrętów. Ma to na celu poprawienie przenoszenia drgań z gryfu na korpus. Ja się tam nie znam, ale na moje ucho to te gitary nie miały problemów z sustainem, więc coś na rzeczy być musi.
Podejście do tematu drążenia korpusu też zasługuje na zaciekawione spojrzenie. Aby uniknąć problemu wzmacniania i tłumienia niektórych częstotliwości, co często jest problemem w instrumentach z dużymi komorami rezonansowymi, Manne stosuje większą ilość małych komór. Dostajemy więc poprawiony rezonans dechy, i możliwie równe pasmo przenoszenia. Ale dość już technicznej nawijki! Pora na konkretne wrażenia z pola walki!
Ostrzeżenie Najwyższej Izby Zdrowa Psychicznego w Sieci: Poniższy akapit zawiera wysokie stężenie cukru. Czytanie go przez osoby o skłonnościach do szydery i mało pozytywnym podejściu do świata, może grozić długotrwałym skrzywieniem twarzy, a nawet wyemitowaniem serii pogardliwych prychnięć.
Zacznę od końca – jak będę duży, to kupię sobie u nich jakąś gitarę. A teraz do początku. Wszystko w tych gitarach mi odpowiada (nawet pomimo tego, że na stoisku nie było ani malutkiej siódemki czy barytonika). Wykonanie jest mistrzowsko precyzyjne, nie uświadczyłem żadnych dziwnych wpadek wykonawczych, które można było (wprawnym okiem oczywiście) znaleźć na stoiskach niektórych producentów. Wykończenia to bajka z gatunku tych, w których wszyscy bohaterowie na zakończenie tańczą do muzyki R Kelly’ego. Pełna profeska, totalny odjazd kolorystyczny (w granicach dobrego smaku – w moje dość konserwatywne gusta trafili znakomicie). Wygoda gry skusi każdego ibanezowca – gryfy są szybkie i niesamowicie komfortowe. Żałuję jedynie, że nie mogłem sprawdzić jak sprawa się ma w jakimś ERG by Manne. Co mną powycierało podłogę to to, że po wzięciu do ręki gitary w klimacie mrok of darkness (matowy czarny i dwa humby on board, har har har) i pograniu na niej przez chwilę rzeczonych hymnów ku czci pana naszego szatana, rozpiąłem przystawki i… ojaaaaaaaaaakie fajne single! Wiosło jak znalazł do funky! Przy takiej uniwersalności, każda gitara którą miałem w rękach grała z wyraźnym charakterem z deski płynącym. Żadnego grzecznego, ulizanego brzmienia lipy w gitarze za 7000 zł. No sir!
Na koniec dodam jeszcze, że jakiś czas temu, oferta firmy poszerzyła się o budżetowe serie instrumentów, produkowane w krainach ryżem płynących. Jak na instrumenty z niskiej półki, trzeba przyznać że trzymały niezły poziom, a wykonanie stało o półkę wyżej niż przeciętne produkty z Dalekiego Wschodu.
Po wyjściu z tego stoiska (wcześniej nawiedziliśmy Amfisound i Jaden Rose) doszedłem do wniosku, że jednak nie jest mi po drodze z seryjnymi, fabrycznymi gitarami. Może to snobizm, ale w rozmowie z samym Manne, kiedy powiedziałem, że obaj z kolegą gramy na lutniczych instrumentach, usłyszałem „w takim razie znacie różnicę”. I faktycznie, różnica w tym jak gitara wykonana przez dobrego lutnika, leży w ręku jest tak gigantyczna, że chyba już nie skusi mnie żaden Prestige czy inny Kustom Szop. Czego i Wam życzę. Dobranoc :)